Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 114.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! masz pan słuszność, wyrzekł; nie chcę, by sądziła, żem żądał od niej wdzięczności; muszę się usprawiedliwić.
I nie oglądając się na mnie, popędził ku dworowi. Ja pojechałem za nim, czemu? czyż obecność moja mogła zmienić jej uczucia? Nie rozumowałem w tej chwili; jechałem za nim jak gdyby on unosił z sobą szczęście moje, a ja byłem w stanie mu je odebrać. Jednak on wyprzedził mnie; wstyd mi było dać mu poznać czemkolwiek niespokojność moją, i wstrzymywałem konia, który zagrzany biegiem rwał się do domu. Nie straciłem go z oczu; przyjechałem wprost przed stajnię, zsiadłem powoli i skierowałem się ku domowi.
W salonie na wielkim fotelu przy oknie, przez które świeciło blade jeszcze wiosenne słońce, zastałem matkę samą jedną. Doktór zaledwie powitawszy ją, chciał widzieć Anielkę i poszedł jej szukać. Matka blade czoło wspierała na poduszkach, i obróciła twarz na świat Boży rozwijający się tak rozkosznie, którego nigdy już zobaczyć nie miała. Ten widok ścisnął boleśnie serce moje przepełnione i znękane. Także to dotrzymywałem obietnic moich? czyż inne myśli, inne uczucia nie odrywały mnie od niej tak długo? czyż to cierpiące oblicze już nie miało być światem moim?
— To ty Kazimierzu? spytała zwracając na mnie twarz ożywioną uśmiechem.
— Ja matko, odparłem, zbliżając się do niej; czy pragnęłaś czego?
— Pragnęłam ciebie, mój synu.