Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale snadź dnia tego nie miałem nigdzie znaleźć pokoju, bo wkrótce spotkałem jadącego naprzeciw mnie Władysława. W tej chwili byłbym dał wszystko, by go uniknąć, ale daremnie; zatopiony w myślach nadjechałem na niego prawie, nie podobna było mi się cofnąć, koń jego zrównał się z moim. Rzeczywiście nie pomyślałem o nim, nie spodziewałem go się widzieć tak prędko, bo zazwyczaj zajęty obowiązkami swemi, bywał rzadszym gościem u nas. Ale snadź i ta plastyczna natura zaznała burze uczucia, bo na mój widok, bladość niezwykła pokryła twarz jego.
— Czy jechałeś pan do mnie? zawołał.
W istocie była to droga wiodąca do miasta; nie uważałem na to gdym biegł na koniu uciekając przed niepokojem szarpiącym mi serce, i na to pytanie nie znajdowałem odpowiedzi. Wzrok tego człowieka mieszał mnie; czułem w głębi sumienia, żem popełnił względem niego jedną z tych win nieokreślonych niczem a tem cięższych, że szlachetne zaufanie jego odpłacałem tajemną zdradą i nie śmiałem spojrzeć mu w oczy
Szczęściem Władysław za nadto był daleki od podobnej myśli, zanadto zajęty własnem uczuciem, by zwrócił na mnie baczniejszą uwagę. Powtórzył tylko pytanie swoje, sądząc, żem go nie dosłyszał.
— Czy jechałeś pan do mnie?
— Nie, odparłem ochłonąwszy cokolwiek; wybrałem się na prostą przejażdżkę.
Doktor odetchnął, widziałem to wyraźnie, ale nie uspokoił się wcale, i po chwili milczenia wyrzekł znowu niepewnym głosem: