Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miały ten blask zimny, przeszywający, jaki dostrzegłem w nich raz przed ślubem, gdy spoglądała na dawne klejnoty. A wyraz ten był tak lodowato zawzięty, nieubłagany, niemiłosierny, że to samo wspomnienie przejmowało mnie zimnym dreszczem. Ale obecność moja snadź rozpędzała te mary. Leonora wracała do zwykłej obojętności, nawet czasem starała się uśmiechnąć; ale uśmiech ten nie pochodzący z serca, nie rozjaśniał jej surowej piękności; był mi tylko dowodem dobrej woli i niczem więcej. Nieraz siedząc u jej nóg, patrzałem godziny całe w jej oblicze, chcąc wyczytać ten marmurowy hieroglif; na pozór rysy jej były zimne, a jednak jakiś nieznaczny ruch nozdrzy, jakiś blask przelotny jasnych źrenic zdradzał, że pod tym powierzchownym lodem wrzała jakaś myśl czy namiętność ukryta. W każdym razie nie była to miłość. Ona przed rozkochanem okiem ukryć się nie może nigdy; jest to rodzaj braterstwa ducha widnego od razu. Łuk jej brwi ciemnych łączył się ciemno-złocistą linią nad nosem, a często ściągał się boleśnie, rysując na jej alabastrowem czole zaledwie dostrzegalną brózdę; usta zbyt wązkie może, zazwyczaj przycięte, uderzały wyrazem dziwnym. Wiedziałem to od dawna, że cierpi, ale przyczyna uchodziła mi. Napróżno więc osypałem ją dostatkiem i miłością.
Tak minęła zima. Wiosna rozjaśniła ziemię. Czas zdawał się nie przynosić jej ulgi ani ukojenia; za to dla mnie chwila każda dorzucała ciężaru, bo coraz bardziej niweczyła nadzieje moje. Jakieś uczucia nieznane dawniej podnosiły mi się w piersi;