Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 035.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głowę moją do swojej piersi, i uczułem jak dwie łzy palące spadły mi na czoło. Podniosłem wzrok na jej oczy pogodne ale zwilżone, wpatrujące się we mnie.
— Matko moja! wyrzekłem wzruszony: co tobie? Milczała chwilę, aż w końcu nachyliła się do mnie, i jakby lękała się dźwięku własnego głosu, szepnęła prawie:
— Czy ty ją bardzo kochasz?
— Dla czego mnie pytasz? zawołałem z żalem.
— Bo ona cię nie kocha, Kazimierzu.
Zadrgałem z bólu, ale odparłem:
— Matko, szczęście nasze leży we własnem uczuciu; czyż nieraz nie mówiliśmy o tem? Kochać — to najwyższy szczyt szczęścia; być kochanym, to mniej daleko.
— Dla czegóż nie miałbyś posiąść jednego i drugiego, mój synu? Trzeba nie mieć serca, by nie kochać ciebie.
— Ona przecierpiała tyle! zawołałem stając w jej obronie, pomnij na wszystkie straty, jakie ją na raz dotknęły.
Matka wstrząsnęła smutnie głową.
— Ja znam się z cierpieniem, Kazimierzu; nie ma łzy w jej oczach, ani westchnienia na ustach. Jeśli to boleść, to na taką boleść nie ma pocieszenia, ja jej nie pojmuję.
— Ona musi być szczęśliwą, wyrzekłem; przysiągłem samemu sobie, że szczęśliwą będzie.
— A ty będzieszże szczęśliwy, Kazimierzu? spytała z macierzyńską tkliwością.