Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 011.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeraźliwym wiatrem, który niemiłosierny zerwał się gwałtownie, siekąc jej twarz drobnym deszczem, postępowała za karawanem.
W tej chwili z bramy pałacu wynurzyła się postać starca. Ubranie jego było liche i zaniedbane; twarz żółtawa barwą i wyrazem zdradzała człowieka, który wiek cały prześlęczał nad machinalną biurową pracą; nie było inteligencyi w rysach jego zatartych i pospolitych, ale natomiast jaśniały one pierwotną poczciwością. Oczy zapłakane ocierał kraciastą chustką, pod pachą niósł wielki niebieski parasol i szedł z daleka za młodą kobietą. Kilka razy zbliżał się do niej i cofał się, jakby chciał a lękał się przemówić. Tymczasem deszcz padał coraz gęstszy, jak gdyby i niebo nie miało litości nad nędzą ludzką. Wówczas starzec nabierając nagle odwagi, roztoczył parasol nad jej głową. Spostrzegła go, ale twarz jej nie poruszyła się, nie zadrgała żadnym wyrazem; on postąpił krok jeszcze i nieśmiało podał jej ramię; wsparła się na niem i szli we dwoje po błotnistej ulicy, wśród chłodnego wilgotnego dnia, samotni za trumną.
Ja szedłem z dala za nimi; pociągnięty nieopisanem uczuciem litości, zajęcia; zapomniałem wejść do tego domu, zapomniałem o co bądź zapytać, i postępowałem za nimi przez miasto całe, przez rogatki aż na Powązki. Patrzałem jak ciało spuszczano do grobu, patrzałem jak zasypywano mogiłę; starzec schylił się i garść ziemi rzucił pobożnie na trumnę; kobieta klęczała bez ruchu i głosu, może bez modlitwy nawet, jakby już wypłakała łzy wszyst-