Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 186.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pora nie zdawała się sprzyjać przechadzce, powietrze przejmowało żarem. Upłynął jednak czas pewny, zanim Helena, drżąca od bezsenności i niepokoju, uczuła dojmujące gorąco.
Szła ona ciągle naprzód, nie oglądając się za siebie używając swobody tej chwili. Aż wreszcie znalazła kamień, ocieniony krzakiem jałowcu, i usiadła na nim zmęczona, próbując zebrać myśli.
Wyrwawszy się ze wszystkich krępujących ją życiowych warunków, czuła się swobodniejszą. Zdala od tego człowieka, którego moralnej potędze oprzeć się nie była zdolną, sądziła się bezpieczną, gotową do walki, pewną siebie, pewną niemal zwycięztwa. Zdawało jej się, że rozkołysana wyobraźnia, zwiększała niebezpieczeństwo, — i zaczęła snuć plany przyszłości.
Trzeba jej było koniecznie porzucić Warszawę, wymyślić jakiś powód podróży, chociażby to nawet za kaprys wzięte być miało, wyjechać daleko i pozostać tam, dopókiby nie zmieniły się warunki jej bytu, dopókiby przynajmniej zapomnianą nie została.
Na tę myśl wprawdzie serce zamierało jej w piersi, i na przekór południowej godzinie skwaru, czuła zimne dreszcze... Ale ona nie zważała na to, nigdy nie targowała się z cierpieniem. Rozumiała dobrze, iż była to jedyna deska ocalenia, jaka jej zostawała, i chwyciła się jej gorączkowo.
Być może, iż głos wewnętrzny szeptał, że ludzie tacy, jak January, nie zdolni są zapominać. Oddalała tę myśl, starała się rozważać to, co jej wypada uczynić, nie oglądając się na drugich.
Czas jakiś siedziała pod chwiejnym cieniem jałowcu, z głową pochyloną, z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy dole-