Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 182.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siedziała nieruchoma. Myśl jej zdawała się uciekać daleko, a ona sama zapominała o czasie. Powstała wreszcie i machinalnym ruchem obwinęła się w fałdy burnusa; pomimo gorącego dnia ręce jej były zimne — drżała.
— I dokąd ty idziesz teraz? — spytała smutno Oktawia.
Wzruszyła ramionami z najwyższą obojętnością skazanych.
— Ty powiedziałaś sama, że niema dla mnie ratunku!
Wzięła machinalnie kapelusz, rękawiczki; brała parasolkę, wyraźnie nie wiedząc nawet, co czyni.
— Może sprowadzić ci powóz? może chcesz, bym ja poszła z tobą? — mówiła Oktawia.
Nie odpowiadała, zamyślona.
— Oktawio! — wyrzekła, nagle zatrzymując się i opierając na poręczy krzesła — czy pamiętasz scenę Hamleta z Ofelią?
— Pamiętam! i cóż ztąd?
— „Idź do klasztoru, idź do klasztoru!“ och, Oktawio, Hamlet miał słuszność! Dlaczego ja nie poszłam zamknąć się w chłodnej, cichej celi klasztornej, dokąd nie wchodzi pokusa, skoro nie mogę podołać życiu! Z okna mego widziałabym jakiś daleki horyzont i zielone drzewa, jaskółki zbiegałyby się do mnie, stały gniazda przy mojej kracie i może z czasem zdaleka doleciałaby mnie wesoła nuta dziecinna, drobne nóżki przebiegałyby ocienionemi ścieżkami. Ja wówczas marzyłabym o świecie i myślała, że życie pięknem być musi. I może przyszłaby chwila, w której rwałabym się ku niemu, przyciskała rękoma szalejące serce, biła głową o kraty, ale przynajmniej... przynajmniej miałabym sumienie czyste... i cudze nieszczęście nie ciążyłoby na mnie.
Spojrzała na nią oczyma pełnemi łez.