Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 165.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i klejnoty bytu nie istniały dla niej; mówiąc o nich, popełniał okrucieństwo daremne. Ale czuła zarazem zupełną niemożność wypowiedzenia mu tego, powtarzania rzeczy, które wiedział, pokazywania nierozerwalnych dla niej więzów, chociaż on uczuć ich nie chciał.
Byli sami dnia tego; Pan Tytus pojechał z dziećmi za miasto; nikt nie przerywał tej sceny, targającej tak niemiłosiernie najdrażliwsze fibry jej serca. Nie znajdowała słów, nie znajdowała dźwięków w piersi. Spoglądała zamglonym wzrokiem na ukochanego człowieka, który jej zadawał tak wymyślne męczarnie.
Wieczór zapadł, spowijając pomroką przedmioty; sierp księżyca na nowiu rysował się blado na niebie. Wszystko w niej i wokoło pogrążało się w cień i zwątpienie. Ogarniała ją trwoga nieskończona, rozpacz bezmierna. A on, nieugięty, niemiłosierny, stał przed nią wsparty o filar werandy, i mówił jej o nadziei, o szczęściu, o miłości. Słuchała go pół martwa, z głową opuszczoną na poręcz krzesła, z ramionami bezsilnie zwisłemi. Sukienka Anielki, którą haftowała, wypadła jej z rąk, walała się na ziemi, zapomniana. Zdawało jej się, że tak leżało jej serce, zwalane, sponiewierane, stargane. January nie mógł omylić się na znaczeniu jej milczenia. Cała wymowa jego była stracona; miał przed sobą nie kochankę, upojoną zachwytem miłości, ale kobietę, ostatecznie wyczerpaną walką i bólem nad siły.
I on, on sam był sprawcą tego bólu! a jednak postanowienie jego było niezłomne. I zadając jej te wyszukane męczarnie, spoglądał na nią, jak matka na dziecko szalone.
— Nie patrz na mnie tak rozpaczliwie! — błagał. — Miej przynajmniej odwagę pragnąć, odwagę chcieć tego, co być musi. Choćbyś cierpiała, co ja cierpię w tej chwili; choćby, jak mnie, przychodziła ci głucha żądza roztrzaskać