Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 163.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Więc to była tajemnica jego poświęcenia? Słuchała go z szeroko rozwartemi oczyma, jakby widziała otwierające się przed sobą przepaście.
— A ja — zawołała wreszcie, spoglądając wkoło, jakby martwe przedmioty otaczające brała na świadki uczuć swoich — ufałam mu jak zbawcy! wierzyłam, że kochać musi tych, których ocalił!... Omyliłam się...
Mówiła to, jakby sama do siebie, jakby zapomniała gdzie jest, zgubiona w tych wspomnieniach przeszłości, które on wywołał, podobna do posągu, pogrążonego w zadumie rozpaczy.
Chciał przemówić do niej, zanieść protest w imię miłości swojej, w imię tych praw, które sobie przyznawał, o których sądził, iż przekonał ją tak zupełnie. Nie była zdolną go słuchać. Myśl jej uciekała od niego do tych dwojga dzieci, którym on uratował życie. To, co ich łączyło, odtąd obracało się przeciw niemu.
Słuchał jej przerażony, łamiąc na kawałki bezmyślnym ruchem gałęzie krzewów, otaczających balkon.
— I cóż pani chcesz? — wybuchnął w końcu. — Czy nienawidzisz mnie, pogardzasz, chcesz ukarać za to, com śmiał uczynić i powiedzieć? mów! zasłużyłem na wszystko... kocham cię!
Spojrzała na niego tak smutno, a jednak tak stanowczo, iż nie podobna mu było łudzić się co do znaczenia jej wzroku. Mógł przetłumaczyć go na słowa i czytać w jej oczach, jak czytał oddawna.
Kochała go i wyrzekała się razem. Słowo kocham było z jej strony słowem rozstania.
— I pani chcesz — wyrzekł zaledwie słyszalnym głosem — odrzucić z życia tę miłość, jak kwiat od sukni? Sądzisz, że to być może?