Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 149.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czarodziej je wywołał. Myślała całą potęgą inteligencyi; oddychała całą piersią; żyła, w całem bujnem tego słowa znaczeniu, jak gdyby nagle ktoś wyzwolił ją z pęt jakichś, zrzucił zasłonę z oczu i myśli.
Nagle ręka jakaś odjęła jej dłonie od twarzy, a głos dobrze znany odezwał się z wyrazem troskliwości:
— Czyś nie chora, Helenko?
Przed nią stał zafrasowany pan Tytus.
W tej jednak chwili nie wywołał on na jej usta przyjaznego uśmiechu, z jakim witała go zwykle. Przeciwnie: on zmroczył słoneczne obrazy, wśród których była pogrążona, rzucił na nie cień swojej postaci.
I po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jeśli w pamięci jej tkwiło tyle niespełnionych marzeń, tyle pragnień niespełnionych — on był za to odpowiedzialny.
Była to myśl szalona, niesprawiedliwa i niebezpieczna; protestowała przeciw niej dobroduszna fizyognomia pana Tytusa, który, nie odbierając odpowiedzi, powtarzał z podwójną troskliwością:
— Czyś ty nie chora?
— Nic mi nie jest — szepnęła niecierpliwie, zamykając oczy, jakby od rzeczywistości uciec chciała do zaczarowanej krainy, z której głos ten ją wyrwał.
— Moja dobra Helenko — nalegał pan Tytus — jesteś bardzo blada, prawdziwie nie poznaję cię dzisiaj.
Te słowa oprzytomniły ją nagle. Ona sama nie poznawała siebie.
Powstała śpiesznie, jakby zmiana miejsca mogła zniszczyć potęgę ogarniających myśli, usiłując się zwalczyć. Wymawiając sobie szorstkość odpowiedzi, nie stwierdzającej bynajmniej tego epitetu „dobra“, zwróconego do niej z taką ufnością.