Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 138.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Choćbyś miał nie wiem jak śmiać się ze mnie — mówił dalej Ignaś — ja nie mogę obronić się od tej myśli, że, wprowadzając cię tam, przykładałbym rękę do złego uczynku.
January wpatrzył się w niego przenikliwemi oczyma.
— Masz oryginalne pomysły — wyrzekł z lekceważeniem. — W każdym razie sumienie twoje może być spokojne. Samo fatum stanęło w jego obronie, pod postacią zapałki, papierosa, wywróconej lampy, lub jakiejbądź innej przyczyny pożaru, (bo istotnie nie mam pojęcia, zkąd wyniknął). Masz wszelkie prawo umyć ręce i stanąć pomiędzy niewinnymi.
— Mów sobie co chcesz — pochwycił Ignaś — żartuj ile chcesz, ale widzisz, ta kobieta jest szczęśliwą, wszyscy są szczęśliwi koło niej. Szczęście jest rzadkim darem na ziemi, uszanować je trzeba. Ale czegóż się śmiejesz?
— Bo przygotowałeś oracyę, którą koniecznie wypowiedzieć musisz, chociaż okoliczności się zmieniły. Coś niby mówkę pogrzebową, gdy tymczasem nieboszczyk wstał z letargu. Powtarzam: delikatne sumienie twoje może zasypiać w spokoju; nie przykładasz ręki do żadnego zbrodniczego czynu.
Ignaś przypatrywał się z zakłopotaniem końcom lakierowanych bucików, obracając przytem na wszystkie strony laskę, trzymaną w ręku, jak gdyby miał jeszcze coś do powiedzenia, pomimo, iż szyderstwa Januarego zamykały mu usta.
— Widzisz — wyrzekł znowu — są ludzie, obdarzeni potęgą, których woli oprzeć się niepodobna; wiesz dobrze, iż ty do takich należysz.
— Masz o mnie nie lada wyobrażenie; gdybym był zarozumiałym...