Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 133.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

widziała, że był wzruszony, i kładła to na karb niebezpieczeństwa lub cierpienia, sprawionego lekką raną, przybierającą w jej wyobraźni ogromne rozmiary.
Rozmowa ich toczyła się przy migotliwym blasku płomienia, wśród trzasku pożaru i krzyku ratujących, urywana, gwałtowna.
Tymczasem zdołano opanować pożar. Kilka pokoi było zupełnie zniszczonych, ale dalsze, położone w głębi dziedzińca, przy energicznej pomocy ocalały. Pan Tytus, który do tej pory zajęty był obroną swego mienia i domu, wówczas dopiero pomyślał o tymczasowem pomieszczeniu rodziny i skierował się ku niej.
January wyzyskał chwilę, jaką mu los zesłał; na teraz nie mogła mu ona dać nic więcej, czekał tylko sposobności usunięcia się. Pomimo całej determinacyi charakteru, nie pragnął w tym momencie spotkać się i zapoznać z tym człowiekiem. Kiedyś, później.. Wiedział, że spotkanie to było nieuniknione; ale dziś nie chciał tego, dziś pragnął unieść z sobą niezmącone wspomnienie, a przynajmniej uniknąć wdzięczności, która od niego byłaby mu nieznośną.
— A teraz, pani, — wyrzekł, żegnając pośpiesznie Helenę, — zdaje mi się, iż więcej potrzebny tu nie jestem. Powinnaś pani spocząć. Może jutro pozwolisz mi pani zapytać, jak spędziłaś tę resztę nocy.
Oddalił się, nie czekając odpowiedzi, pewny jutra, pewny przyszłości. Nie powiedział swego nazwiska, nie przez zapomnienie, ale rozmyślnie. Dziś w jej pamięci chciał pozostać jedynie bezimiennym zbawcą, tym, który wyniósł jej dzieci z płomienia, który czuwał nad nią zdaleka i z niebezpieczeństwem własnem pośpieszył jej na pomoc.
Kiedy po chwili zbliżył się pan Tytus, Helena z namiętnym płaczem rzuciła mu się na szyję. Zdawało jej się,