Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 129.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem się niewiadomości; z uśmiechem na ustach kończyła marzenie jakieś. Chłopczyk obudził się, zrozumiał zapewne niebezpieczeństwo i, drżący, przytulił się do swego zbawcy tak, że January czuł serce jego mocno uderzające na swojej piersi, szybko, jak serce schwytanego ptaka.
Tymczasem dom cały zaczynał się budzić. Szmery i krzyki dochodziły od dziedzińca, wśród trzasku sprzętów i szmeru płomieni.
January ze swoim ciężarem szedł szybko do ogrodu, gdy w gabinecie drugie drzwi roztwarły się, targnione gorączkową ręką i przed nim stanęła Helena. Obwinięta białą nocną szatą, nieprzytomna trwogą, biegła do dzieci, gotowa rzucić się w ogień, by ich szukać.
Ujrzała je w jego objęciu i znowu przez jedno mgnienie powiek, przy jaskrawym blasku ognia, co wdzierał się już do tego pokoju i ogarniał ich ze wszystkich stron, spojrzenia ich spotkały się.
W jej oczach były modlitwy dziękczynne, niebo blasków i wszystko, co wypowiedzieć może przepełnione serce. Te wielkie, spokojne oczy, płonęły teraz jak karbunkuły, ciskały iskry i tryskały łzami, które płynęły zwolna dwoma kryształowemi strumieniami po twarzy, bladej jeszcze przerażeniem.
January jedną ręką przyciskał dzieci do siebie, drugą wyciągnął ku niej namiętnym, niepohamowanym ruchem, pochwycił ją i prowadził przez palący się salon do ogrodu. Torował jej drogę wśród dymu i płonących sprzętów, gotów zasłonić ją ciałem własnem od niebezpieczeństwa, i nie czuć ran ani bólu. Byłby chciał, by chwila ta trwała wiecznie.
Ogród teraz nie był w niczem podobny do czarnej otchłani, — było w nim widno, jak w dzień biały przy blasku słonecznym. Tutaj dopiero, w najbardziej oddalonym