Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

biegł ku temu oknu, zkąd wydobywały się już fale światła, a trzask pękających szyb mieszał się z trzaskiem i potężnem tchnieniem płomienia.
Przez okno to niepodobieństwem było dostać się do wnętrza domu, a inne rozwidniały się także. Widocznie pożar się rozszerzał.
Jakże strasznym, kamiennym był sen ludzi, ogarnionych zewsząd płomieniem, którzy nie dawali żadnego znaku życia!
Wprawdzie dom był parterowy, ratunek łatwy; przecież drzwi i okna mogły zająć się płomieniem, zanimby się oni obudzili, dach mógł zwalić im się na głowę.
January wbiegł na werendę. Światło, wydobywające się z salonu, było słabsze. Pchnął okno z całej siły; zawiasy i haki ustąpiły; znalazł się w pokoju. Pożar zaczynał ogarniać ten cichy, strojny, artystyczny salon; czerwone języki płomieni dopiero pożerały portyerę, zawieszoną naprzeciw okien, i wysuwając się coraz bardziej, poczynały lizać obicie i dosięgać bliższych sprzętów. Skry padały na kosztowne albumy, na ryciny, książki, nuty, rozrzucone po całym pokoju i zwiększały niebezpieczeństwo, a przeciąg, spowodowany rozwartem oknem, podniecał jeszcze działanie ognia. Kłęby gorącego dymu zapełniały powietrze duszącemi wyziewami, a pokój przyboczny podobnym był do piekielnej czeluści, buchającej żarem.
January nie miał pojęcia o rozkładzie pokoi. Jeśli kto tam spał, wszelki ratunek był za późny. Na tę myśl włosy stanęły mu na głowie.
W salonie było kilkoro drzwi: jedne prowadziły do samego jądra pożaru, drugie obok były uchylone. Był to gabinet Heleny. Dalej znów dwoje drzwi prowadziło w głąb’