Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 115.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

liczki, nadając tej przedwcześnie zmęczonej twarzy młodzieńcze, nieprzeparte uroki.
Ignaś patrzał na niego, porwany głębią uczuć, widną w każdem słowie. Przez chwil parę nie śmiał przerwać ciszy, która po tych słowach zapanowała pomiędzy nimi. Pytania, jakie zadać pragnął, nie harmonizowały z abstrakcyjną sferą, do której January podnosił swoje uczucia.
Zmrok zapadł, ulica była bezludna, tylko chwilami dolatywał turkot daleki, tylko jaskółki zataczały wielkie koło, kapiąc się w różowych blaskach zachodu i słychać było szmer ich skrzydeł i świegot urywany.
— January, — wyrzekł nareszcie Ignaś — a któż jest ona?
January odwrócił oczy, wlepione w purpurową dal płonącego nieba, na którem rysowały się, owiane mgłą fioletową, wysokie kopuły i wieżyce miasta.
— Ona... — powtórzył, jakby ze snu zbudzony.
— Ja pytam się o tę, co stała się sprawczynią tych wszystkich cudów — mówił dalej Ignaś — czy jest to na prawdę zaklęta księżniczka, czy też królewna, ukryta na jakiem poddaszu?
— Ja nie wiem, ja nie wiem jeszcze.
— Jakto, January!
— Przysięgam ci, nie znam jej imienia nawet, nie zamieniłem z nią nigdy słowa jednego.
Ignaś spoglądał z niedowierzaniem. Przywykł był do tego, iż czyny i uczucia przyjaciela nie dawały się nigdy podciągnąć pod ogólną normę; teraz przecież excentryczność jego przechodziła wszelkie pojęcie.
— Widzę ją codzień, co chwila, z okna mego mieszkania; słyszę co mówi — wyrzekł January z wielką pro-