Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 129.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Januarego nie widział, czy też widzieć nie chciał; wzrok jego, uparcie odwrócony od niego, błąkał się po obecnych.
Chwila nadeszła; January zwrócił się do Lucyana, a był w tej chwili równie blady, jak on.
— Idę po matkę! — wyrzekł rozbitym głosem.
Wyszedł z pokoju, schodził zwolna ze schodów i skierował się do żałobnego pokoju. Helena i Władysław byli przy umarłej, jak dwa posągi rozpaczy, których nic, nawet wspólna boleść, zjednoczyć nie mogła. A martwa twarz Anielki zdawała się uśmiechać pomiędzy nimi wiekuistym spokojem.
January spojrzał na nią i po raz pierwszy, ten nieugięty szermierz życia, pozazdrościł umarłym ciszy grobowej.
— Godzina nieszczęścia! — szepnął tylko.
Zatrzymał się przed Heleną. Nie mógł powiedzieć więcej. Usta jego ścięte zaledwie zdobyły się na to jedno słowo:
— Chodź!
W głosie jego było tyle bólu i taka nagląca prośba, iż Helena odwróciła się, spojrzała na niego i nie śmiała o nic zapytać.
— Chodź! — powtórzył prawie z rozpaczą.
Powstała i szła za nim, a chociaż nie powiedział jednego słowa, wiedziała, że stało się coś strasznego, że prowadzi ją na spotkanie nowego nieszczęścia. On czuł, że powinien ją był uprzedzić, ale nie znajdował słów. Jakże miał powiedzieć tej matce, która straciła jedno z dzieci, że drugie było blizkiem skonania?!
Nagle na schodach zobaczyła ślady krwi... Zatrzymała