Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 128.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dok nie należał się matce także? czy ona kiedyś wymawiać mu nie będzie, że pozbawił ją nawet jednej z tych krótkich chwil, które mogła przy nim spędzić jeszcze? A jednak, on nie mógł pójść jej powiedzieć, pochylonej nad trumną córki: „Synowi twemu pozostaje zaledwie parę godzin życia“. Nie! on jej tego powiedzieć nie mógł; on! co pragnął niebo nachylić pod jej stopy. Był odważny, umiał cierpieć; ale to było nad jego siły. Chwile upływały ponure — powolne — niepowrotne. Ciszę, panującą w pokoju, przerywał zaledwie czasami głos doktora, dającego jaki rozkaz, lub drobna usługa, oddana rannemu.
Wreszcie Lucyan otworzył ociężałe powieki i powiódł wkoło wzrokiem niepewnym, jakby zapytywał; gdzie jest? Co się z nim dzieje?
Tuż przy nim stał January, z pochyloną głową, z obwisłemi ramionami, jak posąg milczącej boleści. Ale wzrok Lucyana odwrócił się od niego i szedł dalej, jakby szukając kogoś, kogo nie znajdował.
— Lucyanie! — zawołał January, zwyciężony uczuciem, nachylając się nad nim, jak matka nad dzieckiem.
Ranny odwrócił głowę.
— Moja siostra umarła! — szepnął, jakby w omdleniu dosłyszał słowo jakieś, lub przeczuł, co się w domu działo. — Pójdziemy razem. Gdzie moja matka?...
Przez chwilę January miał myśl wysłać do Heleny Ignasia, jako zwiastuna nieszczęścia. Ale zrozumiał, że on jeden mógł to i powinien uczynić. Czyż inna ręka zdolna była oszczędzać ją tak, jak jego? czyż miał, jak dziecko, targować się z cierpieniem?
— Ja chcę widzieć matkę! — wołał umierający, w którego oczach malowały się w tej chwili trwogi i uciski śmiertelne...