Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 120.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ty?
— Ja nie odpowiedziałem mu; bo ja tego uczynić nie mogę!
— Dość! — szepnął Lucyan — dość! powinienem cię odrazu zrozumieć! Byłem szalony!
— Rozumiesz? — powtórzył Władysław — więc czegóż pytasz?
Nieokreślony wyraz dumy przemknął po czole Lucyana.
— Jestem dziecinny, — wyrzekł lodowato — ja nie mogłem wierzyć, byś ty był takim, jak wszyscy. By pomiędzy nami stanęło... rozdzieliło kochające serca... stało się powodem nieszczęścia... śmierci niewinnej istoty...
— Ha! — krzyknął Władysław — ty sądzisz... i ty pogardzasz mną?
Postawa Lucyana była na to wyraźną odpowiedzią. Zdawał się mówić:
— Alboż nie mam prawa?
— Ty sądzisz, żem ja to uczynił dla siebie? dla siebie tylko? — powtarzał Władysław — żem ja was opuścił dla siebie?
Przez chwilę tarł czoło rozpaczliwą ręką, jakby szukając daremnie sposobu usprawiedliwienia.
— Nie mówmy o tem próżno — wyrzekł znowu Lucyan, usiłując zdobyć się na spokojność. — Od czasu naszego rozstania nauczyłem się elementarnych zasad życia, które mi dawniej były nieznane; przyznaję to. Dziś rozumiem wiele rzeczy... tylko nie pytaj, co mnie to kosztowało. Dziś nie dziwię się tym, co odwracają się od ludzi w nieszczęściu, od ludzi spotwarzonych, słowem: od tych wszystkich, co potrzebują bratniej ręki. Nieszczęście jest niebezpieczne, jak otchłań... zaraźliwe, jak dżuma, wstrę-