Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chciał mówić dalej, przerwał mu stłumiony okrzyk, wydobywający się z piersi Władysława.
Zrazu stał on, jak rażony gromem, spoglądając szeroko otwartemi oczyma w twarz Lucyana. Zdawało się błagać go wzrokiem, by cofnął te okropne słowa.
— Przez miłosierdzie! powiedz mi, że tak nie jest! że jest nadzieja przynajmniej.
Lucyan ponuro wstrząsnął głową; widmo nadziei dawno pierzchło od niego; wszędzie wkoło siebie widział rozpacz tylko.
I była chwila głuchej ciszy.
— Powiedz mi, — szepnął Władysław — żem ja temu nie winien; bo inaczej, ja oszaleję! ja tego nie zniosę.
Przyciskał załamane ręce do czoła, prawie wijąc się z bólu.
Ale Lucyan nie miał dla niego pociechy.
— Sumienie własne cię oskarża. Gdyby tak nie było, ja nie przyjechałbym tutaj; jabym ciebie nie szukał, nie mówiłbym ci tego, co mówię. Spojrzyj na mnie! Położenie musi być groźne, skoro tu jestem ja, skorom ją odjechał, aby ciebie szukać!
Tak, położenie musiało być groźne, Władysław to rozumiał.
— Słuchaj! — wyrzekł wreszcie, odzyskując trochę panowania nad sobą — ty nie sądzisz przecie, bym porzucił was dobrowolnie. Nikt nie jest tak szalony, by odbiegał szczęścia swojego; ty musisz rozumieć, że rządziły mną powody silniejsze od szczęścia, od woli mojej, od miłości, bo ty wiesz dobrze, że ją kocham!
— Jakież są te powody?
— Przed wyjazdem z Krakowa — wyrzekł zwolna Władysław — ojciec twój postawił mi to samo pytanie.