Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 117.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Służący podał mu bilet wizytowy; na nim było imię i nazwisko Władysława.
— I gdzież on jest? — zawołał.
— Powiedział, że przyjdzie za godzinę.
Godzinę tę Lucyan przebył w najwyższym niepokoju; przychodziło mu na myśl, że Władysław mógł unikać go i wcale się nie chcieć z nim widzieć. Nieszczęście nauczyło go takiej podejrzliwości, że z tego powodu nie dozwolił położyć swego nazwiska na liście podróżnych.
— Czy pytał się kto tu mieszka? — zapytał niespokojnie.
— Pytał, ale ja nie mogłem mu odpowiedzieć.
— To dobrze! jak przyjdzie, powiedz, że jestem, że czekam, i przyprowadź go tu.
Od wczoraj Lucyan myślał nierównie mniej o Władysławie; wypadki doraźniejszej wagi zatarły pierwotny powód jego podróży; przecież godzina oczekiwania wydała mu się długą. A kiedy usłyszał kroki, zatrzymujące się na kurytarzu hotelowym przy drzwiach swoich, serce jego biło gwałtownie.
Wreszcie drzwi się otworzyły i znalazł się oko w oko z Władysławem.
Nowo przybyły wchodził z widoczną ciekawością, nie przypuszczając nawet, kogo spotka; ale na widok Lucyana, stanął jak wryty, a twarz jego, zmęczona i blada, stała się naraz bledszą jeszcze; oparł się o ścianę, i tak stał przez chwilę, szukając daremnie słów, któremiby go mógł powitać.
— Ty! ty! tutaj? — szepnął tylko.
Oczy Władysława mówiły wyraźnie, iż był mu drogim, jak dawniej. Ale Lucyan widział w nim tylko człowieka, który był powodem śmierci jego siostry. Zapomniał teraz, że była chwila, w której kochał go, jak brata; a gdyby