Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 098.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sposób i nie dał znaku życia, jak umarły... Co mi tam pan mówisz o zasługach! wyście sami wszystkiemu winni.
— My! — zawołał z niepohamowaną gwałtownością, bo zdawało mu się, że chwyta na jej ustach otaczającą go tajemnicę — my!
Rzucił się ku niej, zaklinał wzrokiem i wyrazem twarzy, aby mówiła jaśniej.
Ona przecież upamiętała się szybko i ze zręcznością, na której nie zbywa czasami najbardziej ograniczonym kobietom, starała się zmylić jego podejrzenia.
— Panie Lucyanie! — wyrzekła odmiennym tonem — po co pan tu przyszedłeś! Przypomniały mi się dawne czasy, ot, i sama nie wiem, co mówię. Widzisz pan sam, że zostałam osierocona i nieszczęśliwa.
— Dla czego? powiedz mi pani: dla czego? — zawołał gorąco.
— Dla czego? — odparła, — mając się na ostrożności przeciw pokusom gniewu i gadatliwości — pytasz pan, jak dzieciak, nieszczęścia, zkąd przyszło i po co?... Niby to ono odpowie... Tak to bywa z początku, z młodu. Potem, jak je spotkasz zawsze i wszędzie na swojej drodze, to się i dziwić przestaniesz.
Spuściła głowę na piersi, a palce machinalnie przebierać zaczęły stalowemi drutami.
Przez chwilę trwało milczenie; oboje daleko odbiegli w tej rozmowie od pierwotnego przedmiotu.
Wreszcie Lucyan odezwał się znowu:
— Powiedz mi pani przynajmniej, gdzie Władzio pojechał?
— I cóż panu z tego przyjdzie? — zapytała, patrząc mu bystro w oczy.