Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 095.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zamierzał; bo z zamiarem swoim nie chciał się zwierzać nikomu.
Cel jednak podróży nie był dla niego jeszcze określony. Władysław mówił wprawdzie, że jedzie do Warszawy, ale nie wiedział, czy tak uczynił; w istocie była to chwila tak gorączkowa, iż nie był pewny tego, co słyszał, jak Władysław mógł nie być pewnym tego, co mówił.
Skoro tylko godzina pozwoliła na to, poszedł do jego matki. Znał ją dobrze za dawnych czasów, kiedy codziennie prawie miał jakiś interes do kolegi i zachodził do niego.
Stara kobieta zajmowała tęż samę izdebkę, co dawniéj. Żyła odludnie, wiecznie zajęta ręczną pracą, która pomagała jéj do utrzymania, bo mała emerytura po mężu nie zabezpieczała jej bytu.
Drzwi jej nie były zamknięte; nie lękała się złodzieja i zapewne nie chciała tracić czasu na otwieranie. Skoro więc Lucyan zastukał, zawołała, by wszedł, nie pytając, kto był nawet.
Widząc wchodzącego, przysłoniła oczy rękoma, bo wzrok miała osłabiony, i przez chwilę przypatrywała mu się w milczeniu.
— To ja, pani! — odezwał się młody człowiek.
Poznała go i na twarzy zarysował się wyraz składany, jakby widok jego sprawiał jéj przykrość i zarazem budził dobre wspomnienie. Widywała go zawsze razem z synem i nawet niegdyś lubiła bardzo; on zwykle przynosił tu wesołość, rozrywał w pracy Władysława, a przytem był synem ludzi, którym ona była winna wdzięczność za naukową pomoc, jakiej doznawał, za zachętę i przyjaźń, jaką zaszczycał go January.
— A! pan Lucyan! — odezwała się nieco drżącym głosem.