Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 087.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na początku września willa Januarego wznosiła się milcząca i posępna, wśród złotych fal jesiennych słońca, które oblewało ją gorącemi jeszcze promieniami.
Anielka w wygodnym amerykańskim fotelu, w którym zniesiono ją do ogrodu, pomimo ciepłej popołudniowej pory, otulona szalami, kołysała się lekko.
Ogród przepełniony był kwiatami; astry, georginie, malwy, balsaminy i wszystkie bezwonne kwiaty jesieni błyszczały w klombach jaskrawemi barwami. Wśród nich tylko gdzieniegdzie gwoździki lub lewkonie roznosiły wkoło przejmujący zapach.
Anielka była sama z bratem. Uprosiła matki, by poszła odpocząć po nocy bezsennej. Lucyan podparł głowę na ręku i patrzał ponuro na świat otaczający; ogród, w którym tyle chwil wesołych pamiętał, w tej chwili wydał mu się smutnym jak cmentarz; powietrze jesienne miało dla niego coś grobowego; cisza jego przywodziła mu na myśl ciszę śmierci, a wonie kwiatów nawet przypominały pogrzebowe kadzidła.
— Chodź tu bracie! — szepnęła Anielka, przywołując go do siebie. Głos jej był cichy, jak tchnienie.
Zbliżył się, usiadł prawie przy jej nogach na ławce, na której niegdyś tyle razy siedzieli razem, i rzucił jej na kolana pęk kwiatów, które lubiła.
— Czy mama odeszła? — spytała go znowu, oglądając się wkoło niespokojnie.
Skinął głową, nie był zdolny przemówić, dusiło go wzruszenie.
Milczała czas jakiś i blade swe wychudłe ręce przesuwała pomiędzy puklami jego włosów, jak to czyniła, będąc dzieckiem. Oczy jej były wlepione w przestrzeń, a usta poruszały się słowami bez dźwięku. Lucyan pochylił się, by