Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 068.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Władysław odwrócił głowę z rodzajem przykrego przymusu.
— Gdzie ty byłeś? dla czego tak późno powracasz? — zapytała z szorstkością, przez którą przebijał niepokój.
— A ty dla czego nie śpisz moja matko?
— Odpowiadaj mi naprzód! ty wiesz dla czego czuwam.
— Mogłaś spać spokojnie — odezwał się syn głosem, w którym drgały nieme wyrzuty — wiesz przecie, że dotrzymuję przyrzeczeń, że nie pójdę wbrew woli twojej nigdy, choćby to kosztować mnie miało, jak dziś...
Zatrzymał się, jakby nie był zdolen dokończyć; słowa konały mu same na ustach.
— Są obowiązki mój synu, z któremi targować się nie można — odparła sucho.
Skinął głową, jakby upraszał, by nie dotykała przedmiotów, zbyt bolesnych dla niego.
— Uczyniłem, coś chciała — wyrzekł wreszcie.
Patrzała na niego przez chwilę w rozjaśniającym się posępnie świetle poranku; lecz wyraz, jaki dostrzegła na twarzy jego, nie zadowolił jej widać.
— Ja chciałabym — zawołała — byś sam przyznał, że mam słuszność; byś podzielił moje przekonanie.
— Mają mnie za niewdzięcznika, i gorzej jeszcze: utraciłem nietylko przyjaźń, ale i szacunek ludzi, którzy otworzyli mi dom i serce swoje. Moja matko! ty więcej żądać nie możesz!
— Szacunek! — powtórzyła z wybuchem — cóż znaczy szacunek! ich szacunek jest to na świecie towar kradziony, wiemy to dobrze.
— Matko! — zawołał z goryczą — to ja kradłem ich dobrą wiarę, ich przyjaźń; odpłaciłem za nie odstępstwem.