Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 053.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dysława, który pochwycił poręcz ławki i ściskał ją gwałtownie, jakby szukał punktu oparcia, lub mścił się na niej za doznane cierpienie.
Dziewczyna spostrzegła szybko, że zaszło tutaj coś niespodzianego i wielkie, pytające oczy zawiesiła po kolei na bracie i jego towarzyszu. Położenie było wytężone, milczenie nie mogło trwać wiecznie. Spojrzenie to przenikało do głębi serca Władysława, błagało o odpowiedź i nakazywało ją.
On przecież nie mógł jej powiedzieć tego, co powiedział Lucyanowi, i po raz setny zadał sobie pytanie, po co tu przychodził, teraz o tej godzinie, kiedy wiedział dobrze, iż brata i siostrę zastanie w ogrodzie.
Teraz za to powziął przedsięwzięcie heroiczne.
— Ja przyszedłem... chciałem... muszę... to jest, ja przyszedłem powiedzieć, że wyjeżdżam!
Mówił to ze spuszczonemi oczyma, jak gdyby lękał się spojrzeć w oczy ich obojga, lub pokazać własne łzawe spojrzenie.
Anielka stanęła jak skamieniała, Lucyan zmarszczył brwi.
Zrozumiał, że tu jest w grze czynnik, dla niego niepojęty.
— No! ale przecież nie wyjeżdżasz jeszcze — wyrzekł po chwili — siadaj! porozmawiamy o tem.
Ale Władysław nie był zdolen znieść dłużej pełnego smutku wyrazu twarzy Anielki, nie był zdolen się tłumaczyć.
— Zobaczymy się jeszcze! — zawołał pośpiesznie, mam pełno interesów; teraz właśnie zapomniałem godziny. Bądź zdrów!... żegnam panią!
I powiedziawszy te bezładne słowa, jak szalony wybiegł z ogrodu.