Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 022.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mówił to ze spokojną stanowczością, właściwą mu we wszystkich ważnych chwilach życia.
Pan Tytus pragnął spiorunować go wzrokiem; bezczelność jego zdawała mu się przechodzić wszelkie pojęcie, budziła w nim te wściekłe porywy gniewu, kipiące od chwili, w której spełniło się jego nieszczęście; ale gniew rozbijał się o nieugięte postanowienie młodego człowieka, który zdawał się przygotowany na wszystko.
— Ja nie mam panu nic do powiedzenia — wyrzekł tylko przez zaciśnięte usta.
— Nic? — powtórzył January, jakby dając mu czas do namysłu.
— Nic! — wyrzekł jeszcze raz dobitniej pan Tytus — byłeś pan na swojem miejscu, pełniłeś swoje rzemiosło; czy teraz przyszedłeś się zapytać, co o niem trzymam? Są ludzie, co w mojem położeniu chcieliby rosprawić się pistoletową kulą. Ja nie jestem tak szalony! bo gdybym zabił cię nawet, cóżby mi z tego przyszło! Krew twoja zatarłaby może moją hańbę w oczach ludzi, tylko nie w moich własnych! Czy powróciłaby mi to wszystko, com utracił. Czy sądzisz, że otworzyłbym drzwi mego domu kobiecie, która go dobrowalnie opuściła? Powtarzam: nie mam panu nic do powiedzenia; złodziej kradnie, zbrodniarz rabuje, piorun zabija; ja nie mam nic do powiedzenia żadnemu z nich.
January słuchał go, uzbrojony w cierpliwość.
— Są krzywdy — odparł — które zmuszeni jesteśmy uczynić, są położenia, które świat określił i obwarował po swojemu; nie myślę uchylać się od jakiejbądź odpowiedzialności, każdej chwili gotów jestem zdać rachunek z czynów. Nie o to teraz idzie...
— Jesteś pan wspaniałomyślny, jak widzę — przerwał Tytus — może, okradłszy mnie ze szczęścia i dobrej sławy,