Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 42.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego drodze, zapatrzony on także w te słupy płomieni i dy mu, które w całej majestatycznej grozie rozpościerały się na widnokręgu.
Nie zważał, co qyło za nim, cofał się, byle dalej od tego płomienia, który teraz przejmował go niepojętą trwogą i z drogi zeszedł na łąkę wiodącą do młyna. Czasem uderzał o drzewo, o kamień w ziemię zaklęsły, to go nie zatrzymywało. Wszedł w krzaki, które młyn otaczoły poza niemi w głębokiem wyżłobieniu płynęła rzeczka i był staw o brzegach prostopadle ściętych.
Miejscówość tę Jóźwa znał dobrze. Przecież tak, jakby jej nie znał, szedł na przełaj zapatrzony w ogień, którego odbłyski aż tu dochodziły. Nagle uczuł pod stopami próżnią, wyciągnął ręce, chciał się o coś zaczepić, ale palce jego pochwyciły tylko wiotką roślinę, która została mu w ręku, a korzenie osypały go wilgotnym piaskiem. Chciał krzyknąć, ale nie miat czasu. Woda plusnęła, zakipiała przez chwilę, potem widać było ręce wydobywające się na powierzchnię konwulsyjnie poruszone, potem trwało wrzenie czas jakiś, aż wreszcie woda wygładziła się stopniowo i odbiła spokojnie łunę pożaru, i biały blask miesiąca.