Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 40.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

taj go było tyle, żeby można całą wieś do nowego żniwa przekarmić.
Ale była to myśl przelotna i zgłuszyło ją uczucie głodu, które na samo wspomnienie chleba odezwało się w nim całą siłą istotnej potrzeby i zwierzęcego instynktu.
— Ha! — mruknął przez zaciśnięte zęby. — I takby z tego ludziom nie było pożytku, niech się pali. Niech się pali wszystko. Jak te deski, nie dali mi ich na trumnę, niech się pali, niech się pali!
Nie pamiętał, że miał dopiero zamiar o nie prosić, że o zamiarze tym nie powiedział nikomu. W jego zmąconej, rozgorzałej głowie zamiar zdawał się faktem spełnionym.
I spoglądał z wściekłą radością, jak powiększał się krąg płomienia.
Noc była chłodna, Jóźwa zmoczony, głodny, zmożony bólem i cierpieniem, drżał jak liść. Ciepło poczynającego się pożaru, sprawiało mu fizyczną przyjemność, przejmowało uczuciem dobrobytu, osuszało zmoczone odzienienie. Bezmyślnie wyciągnął rące i grzał je.
Wiatr nocny rozdmuchiwał kręgi ogniste i porywał iskry, które padając na rozgrzaną strzechę, nieciły nowe płomienie, a kręgi czarnego dymu, niby ramiona pożaru, obejmowały coraz szerszą przestrzeń, i wijąc się, pełzając, aż otoczyły w końcu wieńcem stodoły, które zbudowane w klamrę, łączyły się z sobą i miały jeszcze w pośrodku ową piramidę desek, która teraz na kształt ognistego stosu, zapłonęła nagle górując nad dachem i oświecając krwawą łuną obłoki.
Wróble wypłoszone z gniazd przytulonych pod strzechą gumna wyleciały gromadą i świergocąc mieszały ptasią wrzawę do charakterystycznego szmeru płomienia. Zerwało się i stado białych gołębi, które szukały sobie schronienia i pokarmu w wnętrzu stodół. Bociany zaniepokojone nagłą jasnością podniosły się na wysokiej topoli,