źrenice jego wściekłe i rozgorzałe, świecące jak oczy wilka w ciemności. Teraz nie myślał on już o niczem, czekał... Gdy zrobiło się zupełnie cicho, przypełzał przed stajnię, tam lezało pełno słomy rozrzuconej, zagarnął jej pęk cały, przyciągnął do desek, które jednym bokiem przypierały prawie do gumien i skrzesał ognia.
Przez chwilę słychać było wśród głuchej nocy suche ostra uderzenia krzemienia o stal. Sypały się z niego iskry błękitne, aż wreszcie jedna z nich padła na hubkę, zatliła ją i niebawem buchnął w górę kłąb szybkiego płomienia, jakim się słoma zajmuje.
Jóźwa zaśmiał się głośno, skręcił słomę, wcisnął pomiędzy deski, potem rozgarniał słomę, rozpalał ją znowu i niedowierzając palności desek, rzucił na słomianą strzechę starego gumna, ktćra w tem miejscu nad zaklęsłą ścianą spuszczała się tak nisko, że mógł ją ręką dosięgnąć, zatlone pęki słomy.
Przez chwilę czerwone iskry biegły tu i owdzie, gasły niby zakradały się zdradliwie pod mchem porastającą strzechę i tylko białemi liniami dymu zdradzały swą obecność, aż wreszcie trafiły na kawał świeżej poszewki i tułaj rozwielmożniły się, ześrodkowały w ognisko, zkąd już buchnął w górę płomień, kłócąc się ze srebrnym światłem księżyca, z przezroczystą nocą i roznosząc wśród ciszy rzeźwego powietrza, nieznośną woń spalenizny.
Jóżwa patrzał przez czas jakiś błędnemi oczami, jak niszczący żywioł coraz szersze koło zagarniał.
Nagle przypomniał sobie, że stodoły do tej pory pełne były jeszcze zboża. Dworskie pola były starannie okopane rowami to też, kiedy wszędzie wymokło, tutaj był urodzaj znakomity i całą zimę tylko zwożono i młócono sterty a teraz tego omłotu pełny był śpichlerz stary, modrzewiowy, o piętrze, który spiczastym dachem panował nietylko nad okólnikiem, ale i nad drzewami sadu. I przemknęło mu przez myśl, że ludziom brakowało chleba, a tu-
Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 39.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.