Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 38.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

padkiem i wściekłym bólem, jakiego w chorej nodze doznawał. Padając uderzył raną o kamień i czuł w niej jakby ostrze noża i ogień płomienia.
Nie krzyczał, bo do tego nie nawykł, tylko zęby zacisnął, krew uderzyła mu do głowy, szumiała w uszach, pulsowała w skroniach, i czerwoną falą zalewała źrenice. A wszystkie bezwiedne uczucia, które burzyły się w nim przez ten wieczór, cały żal i rozpacz i cierpienie zmieniły się pod naciskiem fizycznego bólu — w niewypowiedzianą wściekłość.
Teraz gotów był jak zwierzę gryźć i szarpać tych wszystkich, coby się do niego zbliżyli. Błysk przytomności, jaki miał dotąd, przeminął, a natomiast ogarnęło go poczucie krzywd wyrządzonych. Nieszczęście stopiło się z obrazą, los i ludzie zdawali mu się zarówno winowajcami, a on zapragnął pomsty jakiej, pomsty natychmiastowej, i zaczął szarpać na sobie odzienie, szukając noża, którymby mógł ugodzić pierwszego, co mu się na oczy nawinie. W podobnych chwilach ludzie zamieniają się w zbrodniarzy.
Noża nie znalazł, a zresztą na cóż by mu się on przydał, na kogóżby się rzucił, osłabiony, zbolały, na pół żywy. Ręce jego drżały, członki odmawiały posłuszeństwa. Ale zamiast noża miał w kieszeni krzesiwo i hubkę, a gdy je poczuł pod palcami, zaśmiał się głupio, przeciągle. Zemsta jego miała cel wyraźny, teraz już wiedział, czego chciał, co miał robić.
Powoli wydostał się z kałuży i przycisnął bliżej do piramidy desek. Schły one od dawna, żywica wystąpiła na nich drobnemi perełkami i czuł jak pod palcami stawały się lepkie od ciepłoty ciała.
Ludzie coraz rzadziej snuli się po dziedzińcu. Zamknięto wreszcie bramę, a wkrótce dziedziniec zaległa cisza. Jóźwy nikt nie widział, osłaniał go cień zupełny, i chyba kto przechodząc zblizka byłby mógł dostrzedz