Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 33.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gród, gdzie harcowałem na drewnianym koniku. A tam patrz wieżyczka kościelna, tam leżą prochy ojców moich. Zdaje mi się, że te miejsca posiadły część mojej duszy, że nigdziebym nie mógł być tak szczęśliwym, jak tutaj.
Ale ona uśmiechnęła się niedowierzająco, jakby chciała zapytać, czy nie starczyłaby mu za wszystko. On to zrozumiał.
Zcałował jej z ust ten uśmiech i mówił dalej.
— Ty jesteś moim aniołem, ale ty będziesz także aniołem Niziniec. Przejeżdżając widziałem podupadłe chaty, z których wyzierała nędza, wypowiemy jej wojnę — nieprawdaż?
— Wypowiemy wojnę — powtórzyła słodko zapatrzona w jego oblicze.
— Matka moja zostawiła tutaj błogosławioną pamięć, ciebie tak samo błogosławić powinni.
— A ciebie Adamie? — spytała.
— Ja pracować będę nad wzrostem dobrobytu, ty krzewić będziesz oświatę, ty będziesz pocieszać i wspierać.
— Boże! — zawołała — jestem tak szczęśliwą, ja chciałabym, żeby wszyscy równie szczęśliwymi byli.
Mówili to z głębi serca oboje, mówił z przekonaniem, nie domyślając się tej rozpaczy, która targała człowiekiem o parę kroków od nich. Zkądże tego domyśleć się mogli, w sercach ich odzywały się rozkoszne chóry, które tłumiły wszystkie inne głosy. Oni byli dobrzy, szlachetni, mieli najlepsze chęci, tylko teraz widzieli na całym świecie siebie i tylko siebie.
Gdyby Jóźwa był w stanie słyszeć i rozumieć cokolwiek, zapewne byłyby doszły do niego wyrazy, jakie zamienili, i byłby zawołał do nich wielkim głosem, że on był właśnie tym, co potrzebuje wsparcia i pociechy. Ale chociaż dochodził go dźwięk ich słów, chociaż mówili po polsku, była to mowa wyszukana i niezrozumiała dla niego nawet w zwyczajnych chwilach życia a cóż dopiero teraz.