Strona:PL Waleria Marrené-Błękitna książeczka 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wierzyłem święcie we wzniosłe wyrazy ludzkiej mowy, i nie dziw, one znajdowały odbicie w mojej piersi. Posiadałem więc wszystkie warunki, aby sobie i drugim zgotować nieszczęście; byłem w nieustannem nieporozumieniu ze światem, bo brałem na serjo to, co on żartem mówi i w żart obraca, a nie domyślałem się bynajmniej tego nieporozumienia. Traf zdarzył, dostałem się do domu księcia Staromirskiego. Widywałem codzień księżniczkę Aurelię i — hrabia wiesz resztę — po kochałem ją, jak się kocha pierwszą miłością; widywaliśmy się codziennie... wśród ciszy wiejskiej...
— A ona? a ona?
— Ona? — odparł spokojnie Marceli bez goryczy w głosie — bawiła się moją miłością, jak dzieci bawią się cackiem, najmniej troszcząc się o to, ile cacko to drugich lub ją samą nawet kosztować może. A ja?... ja brałem jej każdy uśmiech za obietnicę, najmniejsze słówko rzucone za wyznanie, i na tym kruchym fundamencie budowałem zaczarowane zamki nadziei. Księżniczka była zaręczona, wszyscy wiedzieli o tem, oprócz mnie; nie byłem przypuszczony do tajemnic domowych, nie umiałem ich odgadywać i nie widziałem w tem nic niepodobnego, by biedny nieznany doktor mógł z czasem otrzymać rękę księżniczki.
— Ależ ona musiała to panu obiecywać?
— Alboż śmiałem mówić o przyszłości? Nadzieje te snułem w najtajniejszych zakątach serca, pojąc się trucizną jej piękności, jej głosu, jej spojrzenia, gotując się do tytanicznych walk, do olbrzymich prac, do poświęceń bez końca... Wówczas przyjechałeś, panie hrabio, a ja... ja oszalałem zupełnie.
Zatrzymał się, jakby samo wspomnienie chwil przecierpianych było mu przykre, lub też litował się nad własnem zaślepieniem.