Strona:PL W klatce.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła trzeci warkocz; ale, że koniec czesania był daleki, bo warkoczów z włosów Klotyldy tworzyło się wiele, subretka ozwała się znowu po chwili:
— Nie wiem, co to jest, proszę pani, że pan Dolewski, wracając wczoraj od pani Dembowskiéj, był taki jakiś blady, mizerny, że strach. Wprawdzie on, jak zapamiętam, od dzieciństwa swego, był zawsze blady, ale takim, jak wczoraj, to go nigdy nie widziałam.
— Gdzieżeś wczoraj widziała pana Dolewskiego? — spytała Klotylda obojętnie niby, rozsuwając w palcach koronkę, zdobiącą szeroki jéj rękaw.
— Niosłam haftowany peignoir pani do pralni i przechodziłam koło bramy dziedzińca właśnie wtedy, kiedy pan Lucyan przed gankiem Dembowskich na koń siadał. Na ganku stała panna Magdalena i coś do niego mówiła. Ja patrzę na niego i myślę sobie: pozna mnie, czy nie pozna? a może i ukłonić się nie zechce? Aż poznał i ukłonił się, ale bardzo, proszę pani, był blady. Chory być musi chyba; sądziła-bym, że zmartwiony, ale śmiał się, rozmawiając z panną Magdaleną.
— No, kończ-że już to czesanie, Marylko — z gestem niecierpliwości rzekła Klotylda, i wziąwszy swoje warkocze z rąk układającéj je starannie służącéj, owinęła je niedbale wkoło głowy i przez wschodni gabinet wybiegła do ogrodu.
— Święty Boże! — zawołała po wyjściu jéj zdzi-