Strona:PL W klatce.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ca, bolesne czy rozkoszne, sam tego rozpoznać nie mógł. Powiódł ręką po czole, które zapłonęło mu nagle.
W téj saméj chwili Klotylda, ciągle zamyślona, podniosła rękę i uchyliła z nad czoła gałęź mirtową; ale gdy ta ugięła się znowu w dawnym kierunku, wyciągnęła rękę i odłamała ją od drzewa.
— Pocoś pani złamała tę gałązkę? — mimowoli rzekł Lucyan.
— Ciężyła mi na głowie, a nie chciała ugiąć się w innym kierunku. Pan żałujesz roślin? Wierzysz pan pewno, że one czują i cierpią.
— Zapewne, pani... — zaczął Lucyan.
— A więc — przerwała mu Klotylda — na wynagrodzenie chwilowéj przykrości jaką panu sprawiłam, ofiarowuję panu tę gałązkę...
I, śmiejąc się, wyciągnęła do niego rękę z gałązką...
Lucyan ukłonił się z uśmiechem i wziął gałązkę, przy czém ręka jego dotknęła palców Klotyldy, a spojrzenie padło na karminowe, wilgotne jéj usta, które, rozwarte śmiechem, ukazywały dwa rzędy białych, drobnych zębów. I poczuł znowu takie samo ściśnienie serca, jakiego przed chwilą doświadczył, i znowu płomień przesunął mu się po czole. Otrząsnął się jednak szybko z wrażenia i zaczął mówić o... teatrach warszawskich.
Dziwne to serce ludzkie! Gdy jest młode, niezu-