Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 271 —

— Która godzina?
— Druga.
— Noc już blednie, świt już idzie... prawda?
— Nie widzę różnicy, ciemno jest jak było — powiedziała śpiesznie.
Milczenie zaległo.
Ona zapatrzyła się w bolesną, przemęczoną twarz Chrystusa, a on wpił się oczyma w ciemność i śledził ją badawczo; z ciężkich opon cieniów już zwolna wyłaniały się potwornie bezkształtne grupy drzew i ledwie wyczute kontury domów, świt był jeszcze daleko, ale już niepostrzeżenie wsączał pierwsze brzaski w ciemności ziemi, pełzał wśród chmur bezwładnie zwalonych na siebie i obrzeżał je łzawą jasnością.
— ...I uśmiechnie się do nich siostra! — szeptał znowu, przenosząc oczy na jej twarz: — takim dobrym, słonecznym uśmiechem. Dzieci trzeba kochać, trzeba je brać na ręce, pieścić, przytulać, całować... one żyją miłością. Ucałuje je siostra?...
— Zrobię wszystko, wszystko.
— Mnie nikt nie kochał — dodał szeptem.
— Tak mnie razi światło — jęknął, zakrywając oczy.
Przyciemniła tak nerwowo, że zgasło zupełnie.
Utonęli w ciemności.
Zakonnica osunęła się na kolana i modliła się żarliwie, a on zapadał w cichy sen.
Budził się co chwila, błędnie spoglądał w okno, czasem zrobił jakiś ruch bezcelowy, nieprzytomnie patrzał w szarzejącą coraz jaśniej noc, to chciał iść, to usiłował myśleć, przypomnieć sobie coś, zatrzymać