Przejdź do zawartości

Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 269 —

Pomogła mu wstać, ubrała go w biały, ciepły szlafrok, ujęła mocno pod rękę i wolno, z rozczulającą troskliwością prowadziła.
— Raz... dwa... teraz lewą nogą... odważnie... tak... o widzi pan, doskonale... mamy siły...
— Nie, nie mam już sił... Usiądę na fotelu pod oknem...
Usadowiła go, jak mogła najwygodniej. Długo siedział bezmyślnie wpatrzony w noc i w końcu szepnął:
— Pilno mi, siostro... naprawdę już mi pilno.
Przyciągnął kwiaty i z głęboką rozkoszą dotykał ustami barwnych płatków i wchłaniał ich woń zamierającą...
— To są oczy tajemnicy. Dzieci miewają takie same spojrzenia, a czasem umarli.
Pochylił się ku oknu i długo a badawczo patrzał w noc.
Głuchy, wilgotny szum wichru grał smutny hymn na pochylonych, rozchwianych drzewach, a tam... w otchłaniach, jak ciężkie sny chorych, przewalały się chmury ledwie rozeznane.
— Do świtu jeszcze daleko...
— Daleko...
— Siostra płacze?
— Modlę się tylko.
— Modlitwa to dręczące pytanie duszy, rzucone w nieskończoność: „Czy Jesteś?“
— Nie, nie... to błaganie serca: „Usłysz mnie!“
Nic nie odpowiedział, bo jakieś niewyraźne, jeszcze ciemne, jeszcze nierozeznane przypomnienie