Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

Och, znał on wybornie boginie teatralnego Olimpu i przy swojem nierozwinięciu, a co za tem idzie, braku zmysłu moralnego, czuł do nich wstręt fizyczny poprostu, a nieprzezwyciężony. To też gniewało go to niezmiernie, że go nazywają głupcem — i za co jeszcze?!
— Ścierwy, psiakrew, że te małpy z miasta ciekają się za niemi, jak psy, to myślą, że każdy jest bydlęciem... — szeptał w czasie przedstawienia, widząc rzucane bukiety na scenę.
Po skończeniu sztuki zabrał tłomok z rzeczami Simonki i poszedł śpiesznie do domu; gnała go niecierpliwość przeczytania jeszcze raz Ulany swojej. Nie zdążył pozapalać lamp, gdy już Simonka z chmarą przyjaciół swoich wpadła do mieszkania. Ustąpił im prędko. Wściekły, że mu przeszkadzają — poszedł nadół. Pod nimi mieszkał jakiś wojskowy, drzwi od kuchni, tak samo jak u nich, wychodziły na schody. Franek znał się z deńszczykiem i niejedną chwilę wolną przepędzał u niego, słuchając tęsknych dum małoruskich i gry na harmonji.
I teraz tam poszedł. Ponieważ oficera nie było w domu, deńszczyk raźno wyśpiewywał, przygrywając sobie jednocześnie. Nie upłynęło i pięciu minut, rozległo się stukanie we drzwi.
— Franek! Wychodzę, drzwi otwarte — wołała Simonka, wiedząc, gdzie zwykle o tej porze siedział, jeśli nie był w mieszkaniu.
— A idź do djabła — mruknął i pogrążył się zasłuchany w smętnej melodji.