Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 243 —

Wasze zdrowie, skantowani, wasze... — i podnosiła rękę do ust, jakby z kieliszkiem. — Spać, spać! zanieś mnie. Władek — spać!
Wziął ją z trudem na ręce, ciężyła mu jak ołów i paliła, jak ogień. Otoczyła mu nagiemi ramionami szyję i przyciskała się do niego.
— Władku! Władku!... — bełkotała niewyraźnie.
Ułożył ją na łóżku. Przyciągnęła go do siebie i z namiętnem uniesieniem całowała go w oczy, usta, włosy. Szeptała jeszcze coś bez związku i myśli, całowała bez siły i zasnęła z ustami na jego ustach — roznamiętniona i senna razem, cudna w swej nagości i wyuzdaniu nieświadomem. Była pijana. Wyswobodził się, jak tylko na dobre zasnęła. Taczał się, był spocony, a zimny — z wysiłku panowania nad sobą i obawy. Spojrzał od drzwi. Świt zórz wkradał się przez okno i oświecał bladem światłem wschodu. Różowe podbicie kotary obrzucało ją lekkim, różowawym blaskiem. Białe jej piersi wznosiły się z ciężkim, długim oddechem.
Bzy z wazonów wionęły duszącym, rozpalającym krew, aromatem.
Wyszedł do kuchni, nie mógł spokojnie patrzeć. Otworzył okno i starał się pisać — nie mógł. Ciągle czuł ją przy sobie, widział.
Świeże powietrze poranku wracało mu przytomność, skierowało myśli na sztukę. W mgnieniu oka zrozumiał namiętność Ulany — gorączkowo zaczął pisać. Wiele rzeczy przez tę krótką chwilkę, spędzoną tam przy Simonce, zrozumiał, nauczył się. Pisał też krwią i nerwami, wystawionemi na ciężką próbę.