Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 235 —

Pierwszy raz uczuł rodzaj smutnego upokorzenia zależności — chwilę to tylko trwało.
— Mój Pedrillo, panowie, zaspał! Zaspałeś, Pedrillo, i trzymałeś donnę Annę pół godziny za drzwiami! Grałam donnę. Kto chce, niech na chwilę wejdzie; tylko na chwilę, później — addio i paa! A! a!— ziewała, zataczając się.
To Simonka wracała z biby, trochę wcześniej, niż zwykle, w gronie kilku wielbicieli.
— Panowie, pany, za mną! Urznęłam się. A! a! Zampa! Zampusia! ach, jesteś! Pójdź do swej pani, pójdź!
Chwyciła z łóżka małą, czarną suczkę, i, potaczając się, biegała od jednego do drugiego.
— Panowie, to jeszcze Mascotta! tak, moja piesa jeszcze Mascotta.
— A ty, donno Anno? — zapytał któryś ze śmiechem.
Aktorka spojrzała na pytającego jakimś dzikim wzrokiem, później zawołała, rozkładając pięść i dmuchając w nią:
— Oho! fiut! i już. Dziewięć w kierach — lepsza! Mascotta! Zampa! Panowie! dobranoc! dobranoc! No macie, całujcie mnie, całujcie, i dobranoc!
Otoczyło ją wesołe grono pijanych, zataczając się, z kapeluszami na tyłach głowy, w gorsach pomiętych, ubraniach porozpinanych, zaplamionych, z twarzami czerwonemi, zezwierzęconemi piciem i żądzą.
— Prędko! — wrzeszczała — prędko!