Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

zabrał się do pisania, ale treści gotowej nie chciało mu się przenosić na papier; wolał myśleć, przypominać sobie niektóre sceny i planować wystawę sztuki.
Wstał, skręcił sobie papierosa i w skupieniu rozważał, którzy z jego towarzystwa i jakie role grać mogą. Rozmarzał się. Nie widział niemożebności, niepodobieństwa znikały przed jego roznamiętnioną oporem wolą. Palił papierosy jeden za drugim. Uśmiechał się do siebie, przymykał oczy, i wyobrażał sobie, jak to być może. Przenosił się myślą na scenę, zdawało mu się, że patrzy przez dziurę w kurtynie na salę. Pełna! — szepnął stłumionym wzruszeniem głosem. Pełna! Fale głów. Ciche szepty międzyaktu, jak brzęczenie nadbiegają. Słychać tylko zamykanie i otwieranie drzwi wchodowych, skrzyp opuszczanych krzeseł, szelest suchy rozwijanych afiszy. Ciepło oddechów, światła, kurtyna kołysze i wydyma lekko. Kobiety po lożach wachlują się zawzięcie, słyszy najwyraźniej denerwujący chrzęst wachlarzy. Oczy błyszczą, a spojrzenia krzyżują się, jak błyskawice, po sali. Dzwonek! Przycisza się: drugi, trzeci. Zdaje mu się, że sam dzwoni, potem klaśnięcie w dłonie. Kurtyna idzie wgórę. Salę zalega cisza. Muzyka gra piano jakąś melodję. Tłumią oddechy. Na scenie obraz. Recytuje z zapałem — robi wrażenie. Publiczność zaczyna musować. Aktorzy nawet słuchają. Na sali gdzie niegdzie podnosi się chusteczka do oczów lub nosa, rozczulają się! Bierze ich sztuka. Teraz następuje przedostatnia scena Ulany z Tadeuszem, jeszcze nienapisana. Natchnienie porywa go, skalę głosu podnosi niezwykle,