Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

chylił się bardziej; usta miał czarne od gorączki, spieczone, czoło porznięte fałdami, a w oczach wyraz nigdy niewidzianego u niego rozmyślania.
Nie mógł chodzić z wyczerpania wewnętrznego, bo ani sypiał, jak się należy, ani jadał. Wprawdzie jadać — nigdy nie jadał tyle, ile potrzebował.
Rozdenerwowany w najwyższym stopniu, stawał się więcej jeszcze milczącym, więcej sennym, ociężałym i nieczułym na wszystko zewnętrzne.
Burza, jaka szalała w jego piersiach, ogień, jaki go trawił, nie przedostawał się nawierzch; trzymany siłą w głębi duszy, palił go powoli, wysuszał jego ciało doreszty. Ręce mu drżały, sił brakowało, z trudem mógł podciągnąć kurtynę. A gdy tylko mógł się znaleźć sam — płakał. Płakał z bólu nad swoją niemocą, aby potem z tem większą furją rzucać się do pracy iście Syzyfowej dla niego. Czuł, a później zrozumiał, że tylko dlatego tak mu nie idzie, że nic nie umie, nie zna, nie rozumie. To go dobijało. Co trzeba umieć? — zapytywał sam siebie. Wszystko! wszystko! — odpowiadało coś z niego. Jezus! wszystko!.. i ogarniał świat spojrzeniem duszy wszechwiedzącej i rozumiał w takiej chwili całą nieskończoność rzeczy, o których przedtem ani myślał, i wyczuwał marność swoją w całym jej ogromie. Znękany, zrozpaczony, przeklinał siebie, swoją nieudolność, nieuctwo i tych, którzy mu ten płomień wzniecili w piersiach. Tarzał się nieraz na swoim nędznym barłogu w strasznem uczuciu niemocy — nic nie pomogło, bo: „Krzycz, wrzeszcz, jak czajka, Na zawołanie nie przyjdzie bajka“, — jak Krasicki powiedział.