Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

głosu, talentu, postawy... Bo to, proszę pana, co pan w niej widzisz, to wszystko sztuczne — od Pika — i to się tak rozrzuca! Ja mam przecież ręce także możliwe do pierścionków, co, nieprawda? I ja także mogłabym je mieć, gdybym tylko chciała, ocho! — w Warszawie w Bellevue to facety podali mi z krzeseł garnitur złoty — naprawdę, jak Bozię kocham! Ale nie wzięłam — nie, za bardzo siebie szanuję — brać od obcych! Co innego, jakby znajomy, przyjaciel taki serdeczny, jak pan, dawał, tobym wzięła — ale inaczej nie, nigdy... — mówiła to szeptem, szepleniąc i mizdrząc się „naiwna“ — młoda, może 24-letnia kobieta, dość przystojna, ale zniszczona życiem, do młodego wielbiciela, który, widać było, że na dzień takiego słodkiego spotkania musiał zrzucić z siebie mundur szkolny dla większej niepoznaki — bo wyglądał, jak z krzyża zdjęty. Wcisnął się w krzesło tak, że ledwo go było widać i od wchodzącego odwracał się z przestrachem, jakby inspektora przeczuł.
— Franek! — wołała niezdecydowanego wzrostu, wieku, płci i piękności aktorka o nieustalonym repertuarze. — Franek! idź, przeprowadzaj się prędzej, bo pani dyrektorowa czeka, żebyś próchno wymiótł z mieszkania, nim goście nadejdą.
— No, a tymczasem możesz to tutaj zrobić! — zawołał któryś, śmiejąc się. — Aktorka spłonęła z gniewu i przyciszonym od złości głosem syknęła:
— Rodin!
— Gonerilla!
Tyranizowała matkę w najpodlejszy sposób.