Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 166 —

wobec własnej winy, że chwycił się z przerażenia za głowę.
— Zabiłem! Zabiłem! Zabiłem! — jęczał, pochylając się coraz niżej, jakby pod uderzeniem noża i za każdem powtórzeniem przejmowała go jeszcze głębsza groza i straszny, nieopowiedziany lęk.
Bał się już poruszyć z miejsca, bał się otworzyć oczy, bał się oddychać głośniej, gdyż mu się wydało, że trup stoi obok i pochyla się nad nim, że czuje, jak ciepła krew jego ran spływa mu na twarz, przesiąka ubranie i oblewa mu ciało lepką, gryzącą falą i przepala nieustraszoną męką strachu i przerażenia.
Wcisnął głowę w poduszkę i rozdygotał się takim niepowstrzymanym a gwałtownym szlochem, aż dzieci się pobudziły i, szepcąc trwożliwie, jęły go obejmować i kwilić żałośnie.
— Jędluś! Mama cię wybiła? Jędluś? — pytała cichutko dziewczynka.
— Boli! Mama... Cę jeść... — jąkał chłopiec.
— Cicho, Jędluś! Nie płacz! Cicho... śpij... a... a... a... — zanuciła płaczliwie, usiłując nim zakołysać, ale, że się nie poruszył, przytuliła się do niego i, objąwszy za szyję, gładziła po głowie pieściwym, matczynym ruchem i gorąco całowała.
Płakał jednak coraz rzewliwiej i boleśniej, zanosił się już wprost od płaczu, że i dzieci rozkwiliły się cichutko, jak pisklęta opuszczone. Przygarnął je jakimś bezwiednie serdecznym odruchem i już tak razem płakali, i już tak razem mieszały się łzy, i jednym rytmem biły serca, i skarżyły się żałośnie dusze udręczone.