Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —

krwawa plama... cofnęła się śpiesznie i, okręciwszy się kołdrą, zwinięta w kłębek, patrzała w niego z niedającym się wyrazić trwożnym podziwem i zgrozą... Zrozumiał odrazu wszystko, spostrzegając równocześnie z nią tę plamę; krew musiała aż tam przesiąknąć od noża, zbladł strasznie i rzucił się do łóżka, a pochylając się zwolna nad nią, wbijał oszalałe oczy w jej skamieniałe ze strachu źrenice i pytał cicho, złowrogo:
— Widziałaś, co? Widziałaś!...
Przestała oddychać, krzyk zamarł na otwartych ustach, cisnęła się w pościel przed tą nieubłaganą twarzą, czepiając się rozpaczliwie jego spojrzeń, przebijających niby noże.
Ręką szukał czegoś na piersiach, zęby mu szczękały, a lewa dłoń posuwała się drapieżnie do jej gardła... była już bliską obłędu.
— Co tobie? Co? — wyjąknęła nareszcie jakimś ostatnim odruchem.
To go nieco oprzytomniło, zaczął się gorączkowo ubierać.
— Muszę iść, nie mam czasu, przyjdę kiedy indziej!... — bełkotał, unikając jej oczów, nie śmiała się odezwać, nie odważyła się nawet poruszyć, gdy wychodził.
Stał jakiś czas w ciemnej, pustej sieni, miotały nim ponure myśli.
— Wszystko wie... wyda... może już powiedziała... — Ścisnął rękojeść noża i powrócił do drzwi; były już zamknięte, zakołatał niecierpliwie.