Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —

Czyhał z napiętą i wysiloną aż do bólu uwagą, a rozmyślał o figlach dzieci Ignaców i o kosie, że zaczął zcicha pogwizdywać walca, którego go uczył.
Z powodu niedzieli większość sklepów była zamknięta, na szerokim trotuarze leżał mrok, tylko gdzie niegdzie przecięty smugami świateł, bijących z wystaw; przechodził je, nawet nie zauważywszy, ale czerwony brzask, padający z okien apteki, od wielkiego szklanego naczynia, napełnionego jakąś krwawą cieczą, sprawił mu dziwną przykrość, zdawał się lśnić plamą żywej krwi, że omijał ją z niejasną, głuchą trwogą.
Noc już widniała nad miastem, niebo szaro-złotawe od łun, bijących zdołu, obtulało wysokie, posępne domy, ale ulica wciąż była gwarna i tłumna; spacerujące gromady krzyżowały się wśród nieustającej wrzawy, niekiedy buchały szerokie, głośne śmiechy, albo wytrysnął rozbawiony chichot panieński. Podnosiły się nawoływania i czasem płacz dziecinny zakwilił żałośnie. Uliczne dziewczyny, postrojone jaskrawo, zaglądały w oczy mężczyznom i, jak motyle różnobarwne, migotały wśród czarnych mrowisk niedzielnej publiczności. Drewniane bruki dudniły głucho pod kopytami, turkotały dorożki, dzwoniły tramwaje, a szmer tysięcy kroków i rozmów huczał, jak morze dalekie, że chwiały się od niego światła latarń, stojących, niby szyldwachy, w niestrudzonym szeregu.
Pod jakąś bramą stróż przygrywał zcicha na fleciku, a w jakiejś sieni mrocznej stała para, trzymając się za ręce; miejscami, z nad sklepów wybłyskiwały złote litery napisów. Czasami znów drzewa na trotua-