Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —

potrącił mnie i wszystkie kwiaty poszły w rynsztok! — wyrzekła, wskazując na zabłocone papierowe róże, czerwieniące się w koszu. — Towar już na nic, ale sprałam go, że przez ruski miesiąc nie zapomni! Ale jak pan gdzie spotka mojego, to niech przyjdzie po nas na Rybaki, do ciotki. Zaprosiła nas na wieczór, a że to chrzestna Mani, może jej da na jaką sukienczynę. Bogaczka przecież, mają dwie dorożki. Szukałam go przed hotelem, tam, gdzie zawsze stoi, ale mi kolegi jego powiedziały, że z kursem poleciał na Mokotów...
Słuchał tylko piąte przez dziesiąte, ubierając się do wyjścia.
— Późno pan wróci? Klucz będzie gdzie zawsze...
— Bo ja wiem, może... — szepnął, śpiesznie wychodząc na schody. — Może nigdy! Może nigdy... — pomyślał już na dole i nagle zachciało mu się powrócić do mieszkania i obejrzeć raz jeszcze wszystkie kąty, ucałować dzieci, pożegnać się z Ignacową, posiedzieć tam między niemi... po raz ostatni może... ale się nie dał mazgajstwu, zapalił papierosa i ruszył ostro przez podwórze.
Krótko stał przed domem, namyślając się, gdzie iść, bo zwyciężyło wspomnienie panny Józi. Przecież każdy człowiek musi mieć gdzie pójść w niedzielę... A tam, na Świętojańskiej było tak przyjemnie, tak cicho i tak dziwnie słodko... Czasem, kiedy przyniósł karmelków, panna Józia spojrzała tak znacząco, że jakby mu rozżarzonych węgli nasypał w serce, a czasem tak ścisnęła za rękę... Całe miesiące wspominał z błogością o tem szczęściu. Kosa kupił dla niej od Ignaca i wyu-