Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —

— Kiedy się zdarzy okazja...
— A nie uciekaj potem jak głupi, każdy frajer zaraz buch w nogi, prosto w pazury salcesonów... Uderzysz i odchodź, jakby nigdy nic, przystawaj nawet i dopiero, kiedy się zrobi wrzask, drałuj... Daj mi harmonijki, obiecałem węglarce, chrzciny dzisiaj wyprawia, przyjdź, będzie niezgorsza wyżera...
— Przyjdę, muszę tylko zaczekać na Ignacową, żeby dzieci zabrała...
— Mamra! — Zaśmiał się pogardliwie, wykręcił wąsiki przed lusterkiem, nasadził kapelusz, kosowi zanucił piosenkę, wyhuśtał chłopca aż pod sufit, dziewczynkę wyłechtał, że śmiechem się zaniosła, i wziąwszy instrument pod pachę, wybiegł, pogwizdując.
— Michał! — zawołał za nim Jędruś — a uważaj na harmonijkę, lewem skrzydłem rób ostrożnie, bo tam się już skóra przeciera i dolne łapki wylatują!
Cicho się stało w izdebce, dzieci bawiły się pod kominem, wygrzebując karaluchy, a Jędruś, przysiadłszy pod oknem, wodził niewidzącemi oczami po facjatach, otaczających całe podwórze.
Dzień był szary i dziwnie smutny, listopadowy dzień, nad spiętrzonemi dachami, nad czarnemi pniami kominów wisiało szare, puste niebo, okna błyszczały, niby oczy zaledwie z łez obeschłe, ze środka podwórza trzaskał kasztan pokręconemi, czarnemi gałęziami, resztki liści trzęsły się rudemi łachmanami, jakieś dzieci goniły się z wrzaskiem po mokrym, zabłoconym bruku; pies szczekał w bramie, turkotały gdzieś wozy, a niekiedy bił głuchy, bełkotliwy szum ulic niewidzialnych