Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —

Ale Jędruś nie dosłyszał, jakby o całym świecie zapomniawszy, kołysał się korpusem, głową przytakiwał, nogą bił do wtóru i grał zapamiętale. Dziewczynka zaczęła się kręcić w miejscu, jak wrzeciono, a chłopiec przybałykował do niego i, czepiając się łóżka, to jego kolan, chciał powstać na pogięte, rachityczne nożęta i padał co chwila, ale, dosłyszawszy kosa, który się już rozgwizdał na dobre, poczołgał się ku niemu, bełkocąc radośnie:
— Ptapta... piu, piu... Cacy ptapta...
Michał, już zniecierpliwiony muzyką, odezwał się wyzywająco:
— Chwata udajesz, a serce ci w pięty zagląda...
— I... nic, myślę tylko, jakby to zrobić na fest, bez poprawki! — odparł, podnosząc głowę; niebieskie oczy strzeliły mu stalowym błyskiem.
— Poradzę ci! — podszedł i szeptał mu do ucha: — Zajdź mu od mordy, dopuść go zbliska i niby to przypadkiem natknij się na niego, a dopiero wtedy wal go w bebech z całej siły... pod włos... trzaśnie ci pod ręką, jakbyś majchrem bęben przebił...
— Majster z ciebie!— rzekł, wzdrygając się nieco.
— Niech ci Bolek powie, nieraz widział mnie przy robocie... — Wyprostował się dumnie, tocząc zawadjacko oczami.
— To już między wami zgoda?
— Dawno! Zrachował mi nożem żebra, ja mu potem wypuściłem trochę kiszek i jużeśmy teraz na kwit, w przyjaźni...