Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

Ale ponad zwaliskami, ponad puszczą dziką jeszcze wynosiła się dumnie w samotności ostatnia fabryka, trwająca wciąż jakby naprzekór przeznaczeniom, jakby na nieśmiertelną pamięć zła i cierpień czasów pomarłych, jakby niezniszczalne mauzoleum przeklętego miasta.
Dusza obłąkanego człowieka jeszcze w niej żyła, i jego moc, i wola jego.
I trwała jeszcze, ale już ją dosięgały bory, już fabryczne dziedzińce szumiały drzewami, już kolejowe nasypy, pociągi, magazyny były tylko zielonym wałem malin, żółtych janowców i łopianów, już topole z nad ślepego stawu całą hordą wpierały się w okna kantoru, i druzgotały mury, już chmiele i bluszcze pięły się zuchwale po ścianach i tysiącznemi szczelinami wdzierały się do fabryki, a puste, strupieszałe, mroczne sale, niby wnętrza niezliczonych grobów, zionęły trupią stęchlizną i milczeniem stęchłem, w ordzewiałych maszynach gnieździły się ptaki, głębokiemi ranami spękanych murów zaglądały drzewa, przez zapadnięte sufity świeciło słońce, wiewiórki skakały po kołach olbrzymich a wskroś chwastów, pleniących się bujnie na zgniłych podłogach, lis się czasem przeczołgał na łowy, wąż przemknął lub wilk przeszedł na zwiady.
Lecz mimo ran wszystkich i mimo spustoszeń, fabryka jeszcze żyła jakby ostatniem błyskami czucia i jakby jeszcze marzyła o swej potędze, jak marzą starce w długich chwilach konania, bo jeszcze niekiedy, w ciche noce letnie, gdy przycichło życie, i ostatnie ptaki pomilkły, i wszystko grążyło się w słodki sen