Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —

Ale nikt tego nie widział, tylko siwy, obłąkany człowiek wychylał się z okien swojego kantoru i krzyczał niekiedy:
— Moja fabryka umarła! to i wy zdechniecie! Wszyscy! Wszyscy!
I błogosławił zniszczeniu całą mocą oszalałej nienawiści.
Siedział w tem oknie, jak samo nieubłagane przeznaczenie, a jego przyczajona oczy krążyły nad miastem niby wygłodzone sępy; oczekujące na żer trupi.
I obojętnie, jak przeznaczenie, patrzył w noce, które były rozpaczą.
I widział ranki, które dygotały przerażeniem.
I widział dnie, które były przekleństwem.
I widział zmierzchy, które były płaczem tylko i męka śmiertelną.
Ale miasto jeszcze walczyło.
Opasane splotami dział, ludzi i bagnetów, zasypywane ulewą żelaza, rozdzierane czerepami bomb i granatów, tratowane przez stada zdziczałego żołdactwa, miażdżone z dział niby młotami, palone żywcem i zabijane tysiąckrotnie — szamotało się rozszalałe, broniło się jak osaczone stado wilków, zabijało z każdego okna; każde drzwi zionęły śmiercią, każdy dach siał zniszczeniem, każdy dom kąsał, każda ulica darła kłami zemsty nieubłaganej, i szła krwawą, nadludzkich poświeceń pracą, do śmierci bohaterskiej.
Bo już przychodziły dnie znużeń, że milknęły działa, milknęły ryki, nawet konający przycichali, a w odrętwiałych z wyczerpania ulicach, wśród posęp-